poniedziałek, 30 września 2013

SERIE A: TORINO 0-1 JUVENTUS

Turyńskie derby widowiskiem były nawet nie średnim a zwyczajnie słabym. Juventus zagrał na pół gwizdka, Torino zaś tak, jakby nie śmiało nawet marzyć o zwycięstwie, zadowalając się brakiem kompromitacji. Właśnie dlatego Derby della Mole nie są, delikatnie rzecz ujmując, moimi ulubionymi derbami. Zwycięstwo dla Juventusu w tym meczu nie jest żadną nobilitacją, nikt się tym specjalnie nie podnieca. Niby derby a tak naprawdę kolejny mecz ligowy. Dysproporcja w sile obu klubów jest zbyt duża, by mówić o jakiejkolwiek rywalizacji. Torino i Juventus - przy całym moim szacunku i sympatii do Granaty - nie grają w tej samej lidze. Ktoś powie - no dobrze, ale był przecież czas, gdy np. Inter był w dołku, a Derby d'Italia budziły ogromne emocje. Ok, zgoda. Tylko gdy Inter jest w dołku, to dalej jest pewna rywalizacja o te same cele (Scudetto, europuchary) i wiadomym jest, że Nerazzurri za chwilę wrócą do bycia zagrożeniem dla Juve. Toro jeszcze długo rywalem nie będzie niestety.

Zanim przejdę do spraw stricte futbolowych warto jeszcze sobie powiedzieć jedną rzecz - dlaczego Derby della Mole? Skąd nazwa? Jeśli doświadczenie, gdy idzie o nazwy meczów derbowych, podpowiada Państwu, że warto przejrzeć listę zabytków w Turynie - trafili Państwo w dziesiątkę. Chodzi oczywiście o XIX-wieczną Mole Antonelliana - perełkę i jednocześnie symbol Turynu. Budynek został oddany do użytku 10 kwietnia 1889 roku (budowano go od roku 1863) i stał się siedzibą Narodowego Muzeum Zjednoczenia Włoch. Muzeum to zostało później przeniesione do Palazzo Carignano (który okazał się za mały dla parlamentu, nowo powstałego, państwa włoskiego) a w Mole Antonelliana znajduje się obecnie Narodowe Muzeum Kina - notabene jedno z najczęściej odwiedzanych muzeów Starego Kontynentu. 

Jeśli zaś idzie o sam mecz, warto byłoby przyjrzeć się składom. Torino, którego trenerem jest Giampiero Ventura, wyszło na murawę w systemie 3-5-2. Między słupkami stanął Daniele Padelli. W obronie zabrakło miejsca dla Cesare Bovo. W jego miejsce zagrał Guillermo Rodriguez, któremu partnerowali Emiliano Morretti oraz, kapitan Toro, Kamil Glik. Na bokach: wychowanek Milanu, Matteo Darmian z prawej oraz - bardzo chwalony w tym sezonie (przebąkuje się nawet w mediach o powołaniu do kadry) - Danilo D'Ambrosio. Trójkę środkowych pomocników stanowili Brighi-Vives-El Kaddouri, w ataku zaś wystąpił duet Ciro Immobile-Alessio Cerci.

W Juventusie zabrakło miejsca dla Andrei Pirlo w wyjściowym składzie. Media oczywiście podchwyciły temat i zaczęły się spekulacje, że było to pokłosie jego nieeleganckiego zachowania, gdy zmieniony przez Antonio Conte. Miejsce Pirlo zajął, powracający do zdrowia po kontuzji, Claudio Marchisio a środek pomocy uzupełniał Arturo Vidal. Na bokach najmocniejszy zestaw - Lichsteiner i Asamoah. O ile w obronie Conte postawił na sprawdzone trio Barzagli-Bonucci-Chiellini, o tyle w ataku dość niespodziewanie pojawił się Sebastian Giovinco, któremu partnerował Carlos Tevez. W bramce oczywiście Gigi Buffon.

Sam mecz, jak już napisałem na początku, był widowiskiem marnym. Juventus zagrał tak samo, jak w Weronie - wolno, ślamazarnie i bez pomysłu. Naprawdę kiepsko wyglądała druga linia Bianconerich. Anonimowy występ zarówno Marchisio jak i Vidala. Lepiej od nich zagrał Pogba, choć bez wsparcia reszty drużyny jego wysiłki nie na wiele się zdawały. I to właśnie Francuz strzelił gola, który pogrążył Torino. Sęk w tym, że był to gol zdobyty nieprawidłowo. Po dośrodkowaniu z rzutu rożnego i strąceniu piłki głową, na spalonym był Tevez, którego strzał w poprzeczkę dobijał Pogba. Oczywiście teraz w mediach zacznie się jazda o arbitrach pomagających Juve a z kolei kolejne osoby z obozu Bianconerich będą wytaczać coraz bardziej kretyńskie "argumenty" trochę na zasadzie "a u was biją murzynów". Zatem nie zdziwcie się Państwo, gdy usłyszycie, że "a przecież Milanowi dyktują tyle karnych" albo "a Inter to był umoczony jeszcze bardziej w calciopoli". Choć Conte zaraz po meczu działa wytoczył najlżejsze - że Immobile powinien był zostać wyrzucony za faul na Tevezie. Klasyczne "a u was biją murzynów". Klasyczny Conte.

A Torino? Trudno stworzyć jakiekolwiek zagrożenie pod bramką rywala, jeśli się atakuje samym Cercim. Bardzo słabo zagrał Immobile, kompletnie żadnego wsparcia nie dawała linia pomocy i efekt tego mamy. Szkoda, bo Juve myślami było już przy meczu z Galatasaray, w dodatku w średniej formie (co pokazało Chievo) i przy odrobinie odwagi - a Torino miało proponować w tym sezonie odważniejszą i atrakcyjniejszą grę - można było Bianconerich ograć. Ventura jest winien sam sobie, choć żeby być uczciwym trzeba przyznać jedno - w trakcie meczu nie miał na ławce nikogo, kto mógłby zmienić obraz gry Granaty.

czwartek, 26 września 2013

SERIE A: CHIEVO 1-2 JUVENTUS

Gdyby ktoś jeszcze niedawno powiedział mi, że będę się świetnie bawić oglądając mecz Chievo, ba, że będę za nich ściskać kciuki i rozczaruje mnie nieuznany dla nich gol, wziąłbym go za wariata. A jednak, tak właśnie było i mój stosunek do mniej popularnego zespołu z Werony zmienił się dość radykalnie. Mussi volanti (Latające Osły) zawdzięczają ambitnej grze oraz, co ważniejsze, dobrym futbolem. Naprawdę mogą sobie pluć w brody, że nie zdołali wywalczyć choćby jednego punktu.

Giuseppe Sannino, opiekun Chievo, ciągle nie może znaleźć optymalnego zestawienia. Przeciwko Bianconerim, trener gospodarzy przestawił swój zespół z gry 4-4-2 na system 3-5-2. Jeśli idzie o personalia, również mieliśmy kilka korekt. W bramce pozostał Puggioni. W obronie Sannino postawił na trio Claiton, Bernardini, Cesar. W rolę wahadłowych wcielili się Gennaro Sardo i Boukary Dramè. Do środka pomocy przestawiony został skrzydłowy z Paragwaju - Marcelo Estigarribia, któremu towarzyszył kapitan (tego wieczoru)  Chievo, Luca Rigoni oraz Simone Bentivoglio. W ataku zabrakło strzelca gola z meczu przeciwko Udinese i symbolu zespołu ze Stadio Marcantonio Bentegodi, Sergio Pellissiera. W jego miejsce zagrał Cyril Théréau, któremu partnerował wychowanek Milanu i niedoszły następca Filippo Inzaghiego - Alberto Paloschi.

Również Juventus przystępował do tego meczu solidnie przemeblowany. Antonio Conte w perspektywie ma derbowy mecz z Torino oraz konfrontację w ramach Champions League. La vecchia signora w Weronie grała bez sześciu podstawowych zawodników. W bramce - Gianluigi Buffon. W obronie zabrakło Leonardo Bonucciego, którego zastępował Angelo Ogbonna. Jego partnerami byli Chiellini i Barzagli. W pomocy zabrakło fenomenalnego Arturo Vidala. Andrei Pirlo i Paulowi Pogbie partnerował, wracający po kontuzji, Claudio Marchisio. Wolne dostali też dwaj wahadłowi - Kwadwo Asamoah i Stephan Lichtsteiner. Ich miejsce zajęli odpowiednio: Federico Peluso oraz Mauricio Isla. W ataku zamiast Mirko Vucinicia i Carlosa Teveza, tandem Llorente - Quagliarella.

Wydawało się, że dla Juve najtrudniejszym zadaniem będzie napoczęcie, głęboko ustawionego w defensywie, zespołu gospodarzy i później pójdzie już z górki. Mało kto pewnie przypuszczał jednak, że Chievo będzie niewygodne nie tylko dlatego, że broni dużą ilością graczy i skutecznie utrudnia grę w ofensywie, ale również będzie w stanie zagrozić mistrzowi Włoch. Tymczasem Mussi volanti kontrowały Juventus dość konsekwentnie. Przy czym warte zaznaczenia jest, że nie były to chaotyczne i nieprzemyślane ataki. Chievo swoje akcje przeprowadzało dużą liczbą piłkarzy, wykorzystując ofensywnie grających, szybkich wahadłowych - Sardo i Dramè, wejścia Bentivoglio oraz, oczywiście, duet napastników Théréau - Paloschi.

Dla Juventusu pierwsza połowa była stracona. Grali wolno i ślamazarnie, kompletnie nie przekładając posiadania piłki na sytuacje podbramkowe. Mieli duże trudności z rozklepaniem szczelnej defensywy gospodarzy. Poniżej swojego poziomu zagrali właściwie wszyscy poza - będącym w morderczej formie na początku sezonu - Paulem Pogbą oraz (w nieco mniejszym jednak stopniu) Fabio Quagliarellą. Francuski pomocnik po zaledwie roku gry w Turynie rozwinął się niesamowicie i jest pomocnikiem niemal kompletnym. Świetne zawody zakończył z dwoma asystami na koncie. Quagliarella zrobił to, co do niego należało - strzelił gola na 1-1, ale plus przy jego nazwisku zapisałbym nie tylko z tego powodu. To on był najgroźniejszym zawodnikiem Juventusu, sprawiając kłopot obronie Chievo. Kompletnie rozczarowali za to Marchisio, Isla, Llorente oraz Buffon, który sprezentował rywalom pierwszego gola a i przy nieuznanej bramce Alberto Paloschiego popełnił błąd. Na jego szczęście asystent sędziego pomylił się i podniósł chorągiewkę, sygnalizując spalonego. I to właśnie nieuznany gol jest, według mnie, kluczowym momentem tego meczu. Przy wyniku 1-1 Chievo trafiło do siatki, lecz odgwizdano spalonego. Sęk w tym, że na spalonym znajdował się, niebiorący udziału w tej akcji, Cyril Théréau. Podcięło to skrzydła Clivensim, którzy ostatecznie mecz przegrali.

wtorek, 24 września 2013

SERIE A: ROMA 2-0 LAZIO

Po stołecznych derbach w gazetach królowały nagłówki "Roma è giallorossa" (Rzym jest żółto-czerwony). Lazio w końcu uległo, niepokonane w derbach przez pięć kolejnych spotkań. Ostatnie zwycięstwo Romy datowane jest na 13 marca 2011 roku, gdy po dwóch golach Tottiego ograło Biancocelestich 2-0. 2011 rok - prehistoria niemalże. Cóż to była wtedy za Roma? Jeszcze w rękach rodziny Sensich. Z Vincenzo Montellą na ławce trenerskiej. Sezon 2010/11 w ogóle był udany, jeśli chodzi o potyczki z Lazio, dla Giallorossich. Wygrali wszystkie trzy spotkania - oba w lidze i jedno w Coppa Italia.

Właściwie trudno w składach doszukiwać się niespodzianek. No, może z jednym wyjątkiem - Rudi Garcia zdecydował się zostawić na ławce rezerwowych Adema Ljajicia, który w tygodniu zmagał się z urazem, stawiając w podstawie na Gervinho. Oprócz niego w ataku również kapitan, Francesco Totti (jako fałszywa "9") oraz Alessandro Florenzi. W pomocy standard: De Rossi przed obroną a przed nim Strootman z Pjaniciem. W obronie kwartet Maicon, Benatia, Castan i Balzaretti a w bramce Morgan De Sanctis.

Vladimir Petković również wystawił do gry najlepsze, co miał. W bramce Marchetti, w obronie od prawej: Cavanda, Ciani, Cana i Konko. Przed nimi Ledesma. Na skrzydłach - Candreva z Luliciem a w środku Hernanes ubezpieczany Gonzalezem. Na szpicy - Miroslav Klose.

Rudi Garcia na konferencji przedmeczowej powiedział zdanie, które znakomicie nadaje się na bon mot - "un derby non si gioca, un derby si vince". Derbów się nie rozgrywa, derby się wygrywa. No i dokładnie tak zrobiła Roma. Pierwsza połowa była - co tu dużo kryć - nudna i nieco rozczarowująca. Oba zespoły skupiły się raczej na walce niż graniu w piłkę, w efekcie czego oglądaliśmy trochę niedokładności, szarpanej gry, fauli. Niespecjalnie dużo się działo pod bramkami. Znudziło to trochę Federico Marchettiego, który postanowił ubarwić nieco spotkanie - dwukrotnie wikłał się w dziwaczne (na jego szczęście skuteczne) dryblingi z napastnikami Romy, bawił się w wyjścia poza pole karne. Jeśli jednak spojrzymy na sprawę uczciwie, to w szeregach Lazio trzeba go uznać za najlepszego, bo w drugiej części gry kilkukrotnie ratował swój zespół.

Ano właśnie - druga połowa. Gdy Roma przetrwała okres walki wręcz i przyszło do grania w piłkę, Lazio zostało zdeklasowane. To Giallorossi dyktowali warunki na boisku i okres ich dominacji zbiegł się zresztą z pojawieniem się na murawie Adema Ljajicia, który zmienił Alessandro Florenziego. Ja zresztą, przyznam szczerze, nie jestem fanem wystawiania tego chłopaka (mówię o Florenzim) w ataku. To nie jest ktoś, kto ma dobrą kiwkę, potrafi wygrywać po kilka pojedynków 1 vs 1 na mecz i ładować piłki w pole karne. Zresztą nie kogoś takiego potrzebuje Roma, bo nie gra przecież z wykorzystaniem typowej "9". Casus młodego Włocha przypomina mi casus Kevina-Prince'a Boatenga, gdy ze świetnego box-to-boxa zrobiono bocznego napastnika. Oczywiście, Florenzi gdy dostanie jakieś wytyczne, zrealizuje je, lecz na jakiś błysk z jego strony bym nie liczył. Z pewnością też na jego grę w ataku ma wpływ mocna obsada drugiej linii (gdzie pewnie by się nie łapał do podstawy) oraz marne alternatywy z przodu, gdzie oprócz niego do wyboru są jeszcze Borriello, wiecznie kontuzjowany Destro i Gervinho. Na dłuższą metę miejsce w napadzie powinno zostać obsadzone kimś innym, niż Florenzi, który ustawiony wysoko mniej pracuje w destrukcji i łapie niższe noty.

Wróćmy jednak do Ljajicia, bo ten dał naprawdę znakomitą zmianę. Rozruszał poczynania ofensywne Romy i po raz kolejny okazał się decydujący. Przypomnijcie sobie Państwo mecz w Weronie. Pierwsza połowa mizerna, w drugiej pojawia się Serb i Roma odprawia Hellas 0-3. Podobnie w derbach - po wejściu na murawę, Ljajić szuka gry kombinacyjnej, pokazuje się do gry, wreszcie "robi" karnego i go wykorzystuje. Pozostaje pytanie, czy były napastnik Fiorentiny potrafi utrzymać taką aktywność nie tylko wchodząc z ławki? W Parmie zagrał od początku i zagrał słabo - został zmieniony w przerwie. Ciekaw jestem na ile jest to defekt Serba, który sprawdzał się w tym sezonie tylko w roli "jokera", a na ile całego zespołu, który niepierwszy już mecz rozstrzyga po zmianie stron. Przypomnijmy sobie - w Livorno oba gole w drugiej połowie, w Weronie (o czym pisałem) również, na Ennio Tardini to samo. Tak też i w meczu z Lazio. Chyba jest to raczej jednak szczęśliwy dla Serba zbieg okoliczności, że dwukrotnie przebywał na boisku w dobrym dla zespołu okresie.

Do zachwytów nad Ljajiciem, nie sposób nie dorzucić braw dla, wiecznie młodego, Francesco Tottiego. Il Capitano przedłużył niedawno kontrakt z klubem do 2016 roku i mimo wielu wiosen na karku pozostaje największą gwiazdą Giallorossich. Ponownie zresztą przestawiony przez Garcię na pozycję fałszywej "9" przeżywa kolejny już renesans formy. W niedzielnych Derby della Capitale - l'uomo-partita, man of the match. Bezsprzecznie najlepszy. Asysta przy golu Balzarettiego i kolejne - sprawdziłem z ciekawości - osiem wypracowanych okazji dla kolegów z drużyny. W meczu o takim ciężarze gatunkowym - kosmos.

Żeby być uczciwym trzeba też przyznać, że i Lazio miało swoje okazje na początku drugiej połowy. Stuprocentowe okazje mieli Ciani i Klose, ale żaden z nich nie pokonał De Sanctisa. Dodać też trzeba kuriozalną czerwoną kartkę dla Andre Diasa w końcówce. Znacznie utrudniło to, dość trudną i tak, odpowiedź - a było to przy stanie 1-0 dla Romy. Giallorossi byli bardziej głodni tego zwycięstwa i przez ostatnie dziesięć minut dosłownie grillowali, grające w osłabieniu, Lazio. A że dobrze ustawiona Roma - prowadzona przez trenera, który nie jest amatorem - ma potencjał znacznie większy od lokalnego rywala, mówiłem już dawno. I wyszło na moje.

poniedziałek, 23 września 2013

SERIE A: GENOA 0-0 LIVORNO

Spodziewałem się po tym meczu więcej, dużo więcej. Liczyłem na to, że dla Genoi wygrane derby będą punktem zwrotnym. Livorno zaś ma przecież kilku weteranów, ciekawy ofensywny tercet Greco-Paulinho-Emeghara uzupełnionych utalentowanymi wychowankami Interu. Zawiodłem się i to srogo. Obiektywnie jednak patrząc - jakich cudów można się było spodziewać po zespołach, które wymieniły do tej pory najmniej podań i oddały najmniej strzałów w lidze?

Fabio Liverani tydzień temu przestawił swój zespół na grę 3-5-2 i to dało mu wymierny efekt w postaci pokonania Sampdorii 3-0. W piłkę wówczas Genoa grała słabo, ale wprowadzeni do składu Luca Antonini oraz Emanuele Calaiò wpisali się na listę strzelców. Opiekun Grifone wyszedł z założenia, że zwycięskiego składu się nie zmienia i postawił na tych samych piłkarzy, którzy tryumfowali tydzień wcześniej: Perin; Gamberini, Portanova, Manfredini; Vrsaljko, Biondini, Lodi, Matuzalem, Antonini; Calaiò, Gilardino.

Davide Nicola postawił na praktycznie tych samych ludzi, którzy w poprzedniej kolejce przyczynili się do zwycięstwa 2-0 nad Catanią. Jedyną różnicą była obecność na środku obrony Rinaudo w miejsce kontuzjowanego Emersona. Pełne zestawienie prezentowało się zatem następująco: Bardi; Ceccherini, Rinaudo, Coda; Schiattarella, Luci, Biagianti, Mbaye; Greco; Paulinho, Emeghara.

Od początku spotkania żaden z zespołów nie potrafił uporządkować gry w środku pola. Na boisku nie działo się zbyt wiele, sytuacji do zdobycia gola było mało a gra była szarpana. Wyraźnie brakowało ludzi, którzy potrafiliby utrzymać piłkę w grze na połowie rywala. W Genoi kimś takim miał być Francesco Lodi, ten jednak - przynajmniej na dziś - nie ma takiego wpływu na grę swojego zespołu, jak oczekiwano. Obrazu nie może zaciemnić fantastyczny gol byłego rozgrywającego Catanii przeciwko Sampdorii, którym ustalił wynik na 3-0. Mam wrażenie, że gra zbyt asekuracyjnie, zbyt głęboko. Szczególnie, że Genoa cierpi na brak łącznika między atakiem a pomocą. Dotychczas problem rozwiązywała dobra postawa skrzydłowych. Czy to Luki Antonellego (z lewej) czy Mario Sampirisiego lub Sime Vrsaljko z prawej, którzy dośrodkowywali piłki napastnikom. Jeśli Liverani liczy tylko i wyłącznie na postawę swoich wahadłowych, może się przeliczyć, co dość boleśnie obnażył beniaminek z Toskanii. Grający z prawej strony Vrsaljko został całkowicie wyłączony z gry przez Ibrahima Mbaye, którego prezes Aldo Spinelli ogłosił "nowym Chiellinim". Do klasy defensora Juve jeszcze sporo brakuje, nie sposób jednak zaprzeczyć oczywistym faktom - wychowanek Interu rozegrał bardzo dobre zawody na Marassi. Jeśli Państwo nie wierzą mi na słowo, podeprę się statystykami. Senegalczyk zanotował aż siedem odbiorów, jeden przechwyt i jedno wybicie, nie faulując ani razu.

Jeśli chodzi o zespół Livorno - z pewnością rozczarował Leandro Greco, który miał dostarczać piłki do tego ciekawego duetu Paulinho-Emeghara. Wychowanek Romy kompletnie się z tej roli nie wywiązał i najciekawsze próby dogrania piłki do Brazylijczyka podejmował Schiattarella. Słaby mecz zagrał też drugi z napastników, Innocent Emeghara, po którym spodziewałem się, że będzie robił dużo wiatru, rozbijał obronę Genoi i szarpał. Szwajcar tymczasem spaprał jedną stuprocentową sytuację, raz uderzył z dystansu i tyle go było widać. Davide Nicola zdjął go zresztą, reagując skądinąd dość rozsądnie, zastępując - operującym za napastnikiem - Siligardim.

Genoa mogła to spotkanie jednak wygrać, lecz a to w poprzeczkę uderzył Manfredini, a to znowu w ostatnich już minutach gry kapitalną interwencją na linii popisał się Francesco Bardi, notabene kolejny z wychowanków Interu w zespole Livorno. Gospodarze nie dawali mu przez cały mecz zbyt wielu szans do popisu, gdy jednak przyszło co do czego, młody golkiper okazał się decydujący. Naprawdę polecam Państwu obserwować tego bramkarza, bo to talent dużego kalibru. 

czwartek, 19 września 2013

CHAMPIONS LEAGUE: NAPOLI 2-1 DORTMUND

"Napoli da sogno" brzmi dzisiejszy tytuł turyńskiego Tuttosport. Faktycznie, w środę obejrzeliśmy "Napoli jak z marzeń", które dobrze zaczęło rywalizację w trudnej grupie, odnosząc domowe zwycięstwo nad Borussią Dortmund - ubiegłorocznym finalistą rozgrywek Champions League. Azzurri potwierdzili, że w tych elitarnych rozgrywkach nie przegrywają na San Paolo oraz, że potrafią grać z najlepszymi. Drużyna Rafè (jak w dialekcie neapolitańskim nazywają go kibice) Beniteza zaprezentowała się jako świetnie działający mechanizm. 

Pierwszą rzeczą, którą zrobił Benitez w Neapolu była zmiana systemu gry. Przestawił Azzurrich z gry trójką w obronie na granie kwartetem. 3-4-1-2 Mazzarriego zastąpiło 4-2-3-1. W środowy wieczór na murawę wyszła następująca "11":  Reina; Maggio, Albiol, Britos, Zuniga; Inler, Behrami; Callejón, Hamsik, Insigne; Higuain. Początkowo mówiło się raczej o występie Gorana Pandeva w miejsce Lorenzo Insigne. Im bliżej jednak było rozpoczęcie meczu, tym bardziej w górę szły akcje młodego Włocha.

Napoli bardzo mądrze rozegrało mecz z Dortmundem. Nie rzuciło się szaleńczo na rywala, zaczęło spokojnie. Dążyło do dominacji w środku pola, która z każdą minutą meczu coraz wyraźniej stawała się faktem. Naprawdę ogromne brawa należą się tandemowi Gokhan Inler - Valon Behrami, który zagrał fantastyczne zawody, kompletnie neutralizując BVB. Bez ciężkiej pracy tej dwójki nie byłoby zwycięstwa. Nie byłoby dominacji w środku pola. Byłem po meczu ciekaw statystyk jakie miał Behrami. Absolutny kosmos. Cztery odbiory (z czego trzy już na połowie gości), cztery przechwyty piłki, cztery wygrane pojedynki powietrzne (tylko jeden przegrany), dwa wybicia piłki przy groźnej sytuacji. Behrami w roli zadaniowca spisał się, jak widać, bardzo dobrze. Był niesamowicie efektywny w destrukcji, a przy tym grał bardzo czysto - zaledwie raz faulował. Ogromne wrażenie wywarł na mnie również drugi ze Szwajcarów - Inler. Dużo się przed sezonem mówiło, że Napoli potrzebuje jeszcze kogoś, kto pełniłby rolę registy. Kogoś, kto umiałby wziąć piłkę od obrońców i ją rozegrać. Kogoś, kto regulowałby tempo akcji, wskazywał jej kierunek. Takiego gracza, jakim w Liverpoolu za czasów Beniteza był Xabi Alonso. Ba, długo nawet spekulowano, że De Laurentiis z Bigonem (kolejno: prezes i dyrektor sportowy Napoli - przyp. TK) negocjują transfer Maxime'a Gonalonsa z Lyonu oraz Evera Banegi z Valencii. Ostatecznie nikt do Neapolu nie trafił, a Rafè postawił na Inlera, który bywał krytykowany w poprzednim sezonie. W czasach, gdy występował jednak w Udinese był to czołowy regista Serie A i zdaje się przypominać malkontentom, że wcale nie zapomniał, jak się prowadzi grę. Ubezpieczany przez Behramiego, miał w meczu z Dortmundem więcej swobody. Był najcelniej podającym graczem tego spotkania - 78 z 84 jego podań trafiło do adresata, co daje nam wynik procentowy w postaci niemalże 93% celności.

Obok duetu środkowych pomocników, na wyróżnienie z pewnością zasługuje kolejny z bohaterów środowej konfrontacji - Gonzalo Higuaín. Argentyńczyk sprawia, że nikt już nie tęskni za Cavanim. Gdy pewne trudności w dostosowaniu się do stylu gry Fiorentiny ma Gómez, Pipita w tryby machiny Beniteza wszedł z marszu. Groźny w polu karnym, lecz też poza nim. Ruchliwy, szybki, szuka wolnych przestrzeni i wymusza swoim ruchem granie prostopadłych piłek. Neapol to dla niego idealne miejsce. Tu jest pierwszą strzelbą, niekwestionowanym numerem jeden w ataku swojego zespołu. Widać po nim, że czuje zaufanie trenera i odpłaca się najlepszym, co ma. Środowy mecz Higuaín skończył nie tylko z golem na koncie. To po jego ataku z boiska wyleciał Weidenfeller, który musiał interweniować poza polem karnym i zagrywał ręką.

Nie sposób nie wyróżnić także zawodników, grających w bocznych sektorach boiska. Napoli atakowało głównie lewą flanką, co oddaje zresztą statystyka podań. Oto najczęstsze wybory Azzurrich: Zúñiga do Insigne (19 podań), Inler do Insigne (16), Britos do Zúñigi (15), Inler do Zúñigi (14), Insigne do Zúñigi (13). A lewą stronę Napoli ma wyjątkowo mocną. Występują tam dwaj znakomici dryblerzy: Juan Zúñiga i Lorenzo Insigne. Kolumbijczyk ma jednak nieraz problemy z grą w defensywie. Czasem nie nadąży wrócić na swoją pozycję po akcji ofensywnej. Widać to było szczególnie po wejściu Pierre'a-Emericka Aubameyanga. Zúñiga mecz zakończył z asystą przy pierwszym golu Pipity oraz... trafieniem samobójczym, które dawało jeszcze Dortmundowi cień nadziei na remis. Insigne popisał się fantastycznym strzałem na 2-0 z rzutu wolnego.

Poniżej swoich możliwości zagrał, przynajmniej moim zdaniem, Marek Hamsik. Od gracza tego kalibru spodziewam się więcej. Słowak większość piłek grał do tyłu i swoim partnerom stworzył zaledwie jedną sytuację. Gdy spojrzałem w statystyki, zobaczyłem że kapitan Napoli zagrał zaledwie osiem piłek do przodu, z czego połowa była niecelna. Reszta podań albo do tyłu, albo do boku. 

Napoli stać na wyjście z trudnej grupy, w której grają również OM i Arsenal. Wydaje się, że Benitez - co do którego wielu miało wątpliwości - w końcu znalazł swoje miejsce na piłkarskiej mapie Europy. Napoli będzie groźne dla każdego, prezentując się znakomicie nie tylko na papierze, lecz również na boisku. Obserwatorzy Serie A (przyznaję, również ja) byli dość sceptycznie nastawieni w szczególności do nowych nabytków. Tymczasem okazuje się, że każdy z nowych piłkarzy jest wzmocnieniem dla zespołu. Pepe Reina nie popełnia błędów. Raúl Albiol w Madrycie był skończony. Fani Realu otwierali szampany, gdy się okazało, że odchodzi. Ba, że zapłacono za niego 12 milionów euro. W Neapolu Albiol jest liderem formacji defensywnej i środkowym obrońcą numer jeden. Nawet José Callejón prezentuje się znakomicie, imponując na początku sezonu formą strzelecką. Rafè Benitez dostał Napoli w spadku po Mazzarrim, jako zespół z solidnymi podstawami. Dostał również zaufanie prezesa i fundusze na wzmocnienia oraz czas na przebudowę potrzebną, by wykonać krok do przodu. Tego zabrakło mu w Interze.

niedziela, 15 września 2013

SERIE A: TORINO 2-2 MILAN

Sobotni mecz na stadionie olimpijskim w Turynie był konfrontacją wyczekiwaną. Oczywiście, o godzinie 18 rozgrywane były Derby d'Italia na mediolańskim San Siro, lecz na deser powtórnie w barwach Milanu zagrać miał Kakà. Transfer last-minute, ostatni puzzel w układance, która układała się w obraz drużyny Massimiliano Allegrego w zmienionym systemie gry na 4-3-1-2 z Brazylijczykiem w roli "10" za plecami dwóch napastników. Milan na brak trequartisty cierpiał odkąd Kakà odszedł do Madrytu i teraz oto miał tryumfalnie wrócić do domu a Rossoneri mieli nawiązać do czasów, gdy święcili tryumfy. Tak się nie stało.

Słówko jednak o Torino. Nestor wśród włoskich trenerów, Giampiero Ventura, od sezonu 2013/14 zaproponował bowiem nowe ustawienie swojego zespołu w związku z odejściem dotychczasowego kapitana, reprezentanta Italii, Angelo Ogbonny. Torino porzuciło 4-4-2 (lub 4-2-4 jak, nie wiedzieć czemu, rozpisywali to włoscy dziennikarze) i przeszło na grę trójką obrońców. W bramce zagrał zatem Padelli, w obronie tercet Glik - Bovo - Moretti. Po bokach grali Darmian i D'Ambrosio - do niedawna po prostu boczni obrońcy, dziś wahadłowi - w środku pomocy Brighi, Vives i, wypożyczony z Napoli, Omar El Kaddouri a w ataku Ventura postawił na wychowanka Juventusu, Ciro Immobile oraz Alessio Cerciego - największą obecnie gwiazdę Toro.

Allegri zmagać się musiał z plagą kontuzji, szczególne problemy mając ze skompletowaniem formacji obronnej. Operację przeszedł bowiem De Sciglio a kontuzjowani są również Bonera (od dłuższego czasu), Silvestre oraz Abate. Ponadto toskański trener znów na ławce posadził Andreę Polego (będącego chyba w najwyższej, obok De Jonga, dyspozycji z pomocników Milanu) oraz Alessandro Matriego. Z powodu kontuzji wypadł również El Shaarawy, więc w podstawie wyszedł Robinho. Całość prezentowała się następująco: Abbiati; Zaccardo, Zapata, Mexes, Emanuelson; Montolivo, De Jong, Muntari; Kakà; Robinho, Balotelli.

Milan zagrał dramatycznie źle. Po występach z Cagliari i PSV wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku, że drużyna wskakuje na właściwe tory a do tego przybycie Kaki wniosło nowe pokłady entuzjazmu. Tymczasem na Olimpico Rossoneri powtórzyli wszystkie błędy z Werony. Znów byli ospali, znów ślamazarni. Trudno napisać o grze gości cokolwiek nowego. To po raz kolejny był Milan jaki pamiętamy z poprzedniego sezonu, z wielu meczów jeszcze poprzedniego a nawet z końcówki kadencji Carlo Ancelottiego. Milan, który zdaje się wychodzić na boisko za karę, grający na stojąco. Jak zagrał Kakà, który miał wnieść nową jakość? Cóż, jeśli ktokolwiek liczył na to, że cztery lata w Madrycie podziałały na Brazylijczyka jak zimowy sen, jak hibernacja i zawodnik wróci taki, jakiego go pamiętamy z czasów przed odejściem, to właściwie się nie pomylił. Nie oznacza to jednak, że rozegrał on olśniewające zawody - wręcz przeciwnie. Mówiąc o Kace pamięta się gracza, który właściwie w pojedynkę zatargał Milan do ateńskiego finału Champions League, lecz mało kto pamięta, że po roku 2007 spędził on w Mediolanie jeszcze dwa lata i że przez ten czas grał właśnie tak, jak w sobotę. Wrócił "stary Kakà"? Owszem, ten z 2008 roku - stłamszony, mało dynamiczny, niegroźny i mający problemy ze zdrowiem. Mecz z Torino zakończył w 70', gdy zmienił go Birsa.

Krótko też o Mario Balotellim. Czarnoskóry snajper znów pokazał swoje gorsze oblicze. Zagrał słaby mecz, zmarnował dwie wyśmienite okazje i po raz kolejny bardziej niż na grze w piłkę skupiał się na walce wręcz z obrońcami, szukaniem fauli, dyskusją z arbitrem. Przykro się to ogląda. Na szczęście nie ma w zwyczaju marnować rzutów karnych i zdołał ustalić wynik w 97' na 2-2.

O innych antybohaterach w szeregach Milanu chyba nie ma sensu pisać. Nikt bowiem nie spodziewał się, że Zaccardo (gol D'Ambrosio na jego konto) jest w stanie zagrać na wysokim poziomie. Robinho przecież już od kilkunastu miesięcy udowadnia, że do grania w piłkę na wysokim poziomie nijak się nie nadaje i nie zmieniają tego gole na treningach z początku przygotowań. Dość jasne jest też, że Zapata przez pół poprzedniego sezonu szukał formy, by przez wakacje gdzieś ją zgubić. Warto by było napisać coś o pozytywach. Bardzo dobrą zmianę - już po raz drugi - dał Alessandro Matri. Widać było, że bardzo się starał, szukał wolnych przestrzeni (wychodzi na to, że sporo racji miał pewien sympatyk Juve, który twierdził, że jest to napastnik z najlepszym wyjściem na pozycję w kadrze Bianconerich) oraz dwukrotnie otwierał Balotellemu drogę do bramki Padellego. Nie po raz pierwszy również dobrze spisał się Andrea Poli. Gol w Weronie, gol z PSV, do tego duża ruchliwość i chęć do gry. Gdyby każdy z pomocników Milanu grał tak, jak były zawodnik Sampdorii, może pomysły Allegriego na środkową linię złożoną z box-to-boxów miałby jakiś sens. Pod koniec meczu to właśnie on wykorzystał błąd Pasquale i dał Rossonerim karnego na wagę punktu.

Zaskoczyła mnie postawa Torino. Nie sądziłem, że ten zespół pod wodzą Ventury jest w stanie zagrać tak odważnie, tak widowiskowo i tak ofensywnie, jak w sobotę. Granatę kojarzyłem raczej z murowaniem środka i długimi podaniami do wybiegających skrzydłowych (wówczas Cerciego i Santany) oraz napastników. Tymczasem Toro piłkarsko było drużyną od Milanu lepszą. Grali szybciej, grali dokładniej, no i mieli w swoich szeregach fenomenalnego Alessio Cerciego. Na koncie asysta oraz gol a do tego masa wygranych pojedynków 1 na 1 i rajdów. Definitywnie najlepszy na boisku, man of the match. Jeśli kiedykolwiek miałem (a miałem!) wątpliwości co do klasy wychowanka Romy, po tym meczu zostały one rozwiane. Cerci to absolutnie fuoriclasse, gracz którego nie wstyd pokazać na arenie międzynarodowej. Coraz lepiej wygląda też jego partner z ataku, Ciro Immobile. Poprzedni sezon spisany na straty w Genoi. W sobotę asystował Cerciemu, ale również sam stanowił zagrożenie. Może jednak talent byłego reprezentanta włoskiej młodzieżówki nie pójdzie na zmarnowanie i Torino będzie portem, w którym zakotwiczy na dłużej, odbudowując się piłkarsko. Oby, tego mu należy życzyć.

Graczem, który jednak najmilej mnie zaskoczył był Omar El Kaddouri. Swego czasu było o nim dość głośno. Kolejni dziennikarze zachwycali się talentem młodego ofensywnego pomocnika, grającego wówczas w Serie B w barwach Brescii. Ba, pod swoje skrzydła wziął go nawet Mino Raiola, który umieścił go później w Napoli. Pod Wezuwiuszem młody Marokańczyk nie mógł jednak liczyć na regularne występy i władze Azzurrich zdecydowały się wysłać go na wypożyczenie. Tak trafił do Torino. Słyszałem oczywiście, że to świetnie wyszkolony technicznie zawodnik, że ma potencjał. Nie sądziłem jednak, że jest on w stanie zagrać tak dojrzałe pod względem taktycznym zawody, że tak dobrze radzi sobie w defensywie. Jeśli Ventura będzie dalej nad nim pracował i rozwijał go w tym kierunku, może pomóc mu się stać naprawdę bardzo dobrym (i kompletnym) pomocnikiem.

Torino może mieć pretensje do samych siebie, że tego meczu nie udało im się wygrać. Mieli rozbity Milan na tacy, mieli wynik 2-0. Wystarczyło to dowieźć do końca. Tymczasem Ventura ściągnął lidera, Cerciego a Rossoneri za punkt mogą dziękować niebiosom. Najpierw kuriozalny gol Muntariego, później rzut karny wykorzystany przez Balotellego. Złośliwi pewnie powiedzą, że znów arbiter ciągnie mediolańczyków za uszy, lecz - czy się to podoba czy nie - Pasquale faulował Polego. Ironiczne "rigore per il Milan" nie ma więc żadnego uzasadnienia. Choć we Florencji pewnie usłyszą Państwo coś innego.